Hebanowy koń
Malwina Tylewicz
„...czynię cię zdolnym do latania bez skrzydeł...”
z legendy arabskiej o stworzeniu konia
Katarzyna spojrzała w tylne lusterko, ale droga ledwie majaczyła w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Była sama na nierównej, podrzędnej szosie. Utkwiła wzrok na powrót w niewyraźnej przestrzeni przed maską samochodu. Zmęczenie mąciło jej zmysły. Nagle w gęstniejących ciemnościach na poboczu dostrzegła znak, obwieszczający że w pobliżu mieści się hotel. Uśmiechnęła się sama do siebie, mając wrażenie, że postawił go jej anioł stróż.
Nie była pewna czy to, co ujrzała kątem oka było kolejnym symbolem miejscowości-widmo, których mijała bez liku, czy tylko wyczerpanie sprawiało, że nie widziała nazwy wsi na zupełnie wyblakłym od słońca i deszczu znaku. Niespokojnie poruszyła się na siedzeniu. Całą uwagę skupiła na poboczach, by znaleźć kolejną wskazówkę hotelu. Nie okazało się to trudne. Ponad rzędem małych, wiejskich domków górowały tylko dwa budynki: spory, stojący głębiej od innych, poprzedzony parkingiem, dwupiętrowy kompleks hotelu i majacząca parędziesiąt metrów dalej wieżyczka kościoła.
Kobieta zaparkowała na podjeździe i zgasiła silnik. Oparta na kierownicy przez chwilę wpatrywała się w jedyne płonące światłem okno. Następna dziura – pomyślała z niesmakiem. Wysiadła, zabrała z tylnego siedzenia podręczną torbę i skierowała się do drzwi, otoczonych małym, ukwieconym gankiem. W ciemnościach usłyszała ciche rżenie, dobiegające gdzieś z prawej strony i o wiele bardziej wyraźne ujadanie psa. Katarzyna nacisnęła klamkę, ale drzwi nie ustąpiły. Rozejrzała się za dzwonkiem, jednak nie znalazła go. Była tylko wielka, mosiężna kołatka na wysokości jej twarzy. Pierwszy raz widzę hotel, do którego nie wpuszczają gości – muczała, bardziej po to, żeby się rozbudzić niż z niezadowolenia. Dźwięk kołatki roznosił się głuchym łomotem, ale w środku chyba na nikim nie robiło to wrażenia. Katarzyna czuła, jak chłód nocy przenika przez jej letnią sukienkę. W końcu ktoś podszedł do drzwi.
Otworzył mężczyzna ponad trzydziestoletni, w koszuli i dżinsowych spodniach. Zdawał się być wyrwanym ze snu. Spojrzał na kobietę z uprzejmym zdziwieniem, typowym dla ludzi, którzy przed chwilą znajdowali się w zupełnie innym świecie.
- Czy to hotel? – spytała niepewnie, bo mężczyzna nie miał najmniejszej ochoty wpuścić jej do środka.
- Tak.
- A wpuszczają państwo gości do środka?
Mężczyzna zamrugał gwałtownie powiekami, spłonął rumieńcem i odsunął się na bok.
- Przepraszam – wymamrotał, prowadząc ją w głąb korytarza do niszy, w której stało małe biurko. – Rzadko się zdarzają goście o tej porze dnia.
Wskazał zeszyt i długopis leżące na blacie. Gdy złożyła swój podpis, zaprowadził ją do pokoju na piętrze. Po drodze udzielił kilku zdawkowych informacji, nie słuchała go. Była zmęczona i marzyła tylko o łóżku. Gdy została sama, natychmiast rozebrała się, umyła i położyła spać.
Obudziło ją końskie rżenie. Przez chwilę leżała wpatrzona w sufit, przypominając sobie wczorajszy wieczór. Nie wiedziała nawet gdzie jest. Leniwie potarła oczy, podchodząc do okna. Jej pokój miał widok na jeden z paddock’ów. Na dole Mężczyzna o ciemnych włosach w kowbojskim kapeluszu właśnie dosiadał gniadego konia. Koń nerwowo potrząsał grzywą. Mężczyzna zgrabnie wskoczył na duże, rodem z dzikiego zachodu siodło. Puścił zwierzę kłusem, szybko przeszedł w galop, po czym zatrzymał rumaka prawie w miejscu, zawrócił i ujechawszy kawałek, uczynił to samo. Koń stanął, a po chwili zaczął się cofać. Wszystko pod ledwie widocznymi komendami jeźdźca. Grupka uwieszonych na drewnianych belkach chłopców wiwatowała mu głośno.
Katarzyna uśmiechnęła się lekceważąco i wycofała do łazienki. Niecałe pół godziny zajęło jej przygotowanie się do dalszej podróży. Jeszcze tego samego dnia chciała stanąć u celu.
Zeszła na dół z torbą podróżną. W dzień dom zdawał się być nawet przytulny. Na końcu korytarza zobaczyła dużą salę, zastawioną stolikami i krzesłami. Podążyła w tę stronę, nęcona myślą o śniadaniu. Weszła, stukając obcasami po parkiecie. Pomieszczenie okazało się mniejsze, niż sądziła. Sprawiało wrażenie salonu, przerobionego na zbiorową jadalnię. Obejrzała się w lewo. Z za drzwi wychyliła się stara kobieta w niebieskiej chustce na głowie. Patrzyła ma Katarzynę zaciekawiona, zwabiona stukiem jej obcasów.
- Pani sobie czegoś życzy? – spytała chrapliwym głosem.
- Chciałabym dostać śniadanie, jeśli to możliwe i uregulować rachunek – odparła najuprzejmiej jak mogła, choć wydawało jej się, że w głosie starej wyczuła niechęć.
- Kuchnia jest zamknięta, ale trzy kilometry stąd jest zajazd, nazywa się „Wierzba”, nie sposób nie trafić. Za noc należy się dwadzieścia pięć złotych. Katarzyna bez słowa wyciągnęła portfel i zapłaciła. Miała zamiar wyjechać stąd jak najszybciej. Gdy znalazła się na dworze, poczuła przyjemne ciepło przedpołudniowego słońca. Wrzuciła podręczny bagaż na tylne siedzenie obok zawiniętej w ciemny materiał plenerowej sztalugi i kilku niedużych płócien. Próbowała odpalić samochód, ale z nieznanych jej przyczyn nie chciał ruszyć. Sprawdziła ilość paliwa - bak był do połowy pełny. Spróbowała jeszcze dwa razy, bez powodzenia. Otwartą dłonią uderzyła w kierownicę, aż palce jej zdrętwiały.
Wysiadła. Zza hotelu słyszała końskie rżenie i krzyki dzieciaków. Rozejrzała się wokół, jakby szukała pomocy z innej strony. Westchnęła i ruszyła za budynki.
Jej obcasy topiły się w miękkim, nie ubitym piasku. Potykała się o koleiny po traktorach i przyczepach do przewozu zwierząt. Wściekła na wszystko co tylko mogła wymyślić, dotarła do paddock’u. Mężczyzna w kowbojskim kapeluszu właśnie zdejmował siodło z gniadosza, przywiązanego za uzdę do poprzecznej belki ogrodzenia. Dzieciaki, w liczbie trojga, obległy konia.
- Dzień dobry – przywitał się pierwszy, kładąc ogromne siodło na belkach i podchodząc do niej. – Pani życzy sobie pojeździć konno?
Katarzyna spojrzała na niego pociemniałymi ze złości oczyma. Nie miała ochoty na żadne jazdy, chciała się stąd wydostać, jak najszybciej!
- Nie – odparła opryskliwie i zaraz tego pożałowała, postarała się o milszy ton – Mój samochód zepsuł się, a muszę jechać dalej. Czy jest tu gdzieś mechanik?
- Hmm, jest. Zaraz zobaczymy, co się stało.
Odwrócił się do konia. Zdjął mu uzdę i puścił na paddock luzem. W drodze powrotnej wstąpił do stajni odwiesić siodło. Wielki budynek po lewej stronie hotelu okazał się być właśnie stajnią. Katarzyna przechodząc obok drzwi, widziała końskie zady, łby i boksy.
Mężczyzna zajrzał pod maskę, gdy ona próbowała odpalić samochód.
- Nic z tego – mruknął, spuszczając klapę. - Na moje oko to potrwa ze dwa dni. Jadła pani śniadanie?
Katarzyna wysiadła i potrząsnęła przecząco głową.
- To proszę zjeść, a ja pójdę do mechanika.
- Kobieta w jadalni powiedziała, że kuchnia jest zamknięta...
- To nic – odparł, uśmiechając się figlarnie. – myślę, że w takiej sytuacji mama zrobi wyjątek.
- Dziękuję panu.
- Paweł.
Wyciągnął do niej rękę. Podała mu nieśmiało swoją. Pocałował ją w wierzch dłoni.
- Katarzyna.
- Pani Katarzyno, zaraz coś zorganizujemy.
Katarzyna dostała na śniadanie kawę, jajka na twardo, chleb, masło i konfiturę domowej roboty. Nim skończyła, w jadalni pojawił się Paweł. Dopiero teraz mu się przyjrzała. Wysoki, dobrze zbudowany, opalony od pracy na dworze. Miał zdecydowane, ostre rysy, ciemne średniej długości włosy i wesołe piwne oczy.
Usiadł naprzeciwko, splatając palce na stole, kapelusz położył na wolnym krześle.
- Niestety – zaczął, patrząc na jej talerz – mechanik powiedział, że naprawa potrwa dwa, trzy dni.
- Nie da się szybciej?
- Nie.
- Inny mechanik?
- Jest tylko ten jeden, chyba, że chce pani jechać autobusem.
Spojrzała na niego niedowierzająco. Uśmiechnął się przepraszająco.
- Może pani zostać te trzy dni, pani Katarzyno. Pospacerować, pojeździć konno, albo sam nie wiem, ale obiecuję, że jeśli pani zostanie, nie będzie się nudzić, już moja w tym głowa.
Katarzyna podniosła zimne, szare oczy, mierząc go uważnie. Nie podobała jej się propozycja, ale nie miała też innego wyjścia, potrzebowała koniecznie samochodu.
- Zostanę, ale niech mechanik się pospieszy.
- Skończyła pani? Pomogę przenieść bagaże.
Wstał i puścił ją przed sobą na parking.
Nie miała co robić. Całe przedpołudnie spacerowała wzdłuż paddock’ów, na których pasły się konie. Choć widoki były zachwycające, ona ich nie widziała. Szła pogrążona w myślach. Nikt nie zakłócał jej spokoju, a jednak czuła żal i niechęć do wszystkiego. Zmęczona była udawaniem miłej i beztroskiej. Jakiś czas temu coś się w niej złamało i od tej pory nie zaznała szczęścia.
- Pani Katarzyno! – usłyszała za swoimi plecami. Nie zareagowała, pozwoliła, żeby mężczyzna gonił ją wzdłuż ogrodzenia. Odwróciła się, a Paweł o mało nie nadepnął jej na nogę. – Przepraszam – rzekł zmieszany. Zaraz jednak ciągnął dalej – Chciałem zapytać, czy czegoś pani nie potrzebuje. Jadę do Antówka, to parę kilometrów i pomyślałem...
Przez chwilę zdawało się, że chciał, by mu przerwała. Ona jednak spoglądała na niego obojętnie, jakby czekała, kiedy wreszcie się od niej odczepi. Zmieszał się tym zachowaniem. Podszedł do ogrodzenia i wpatrzył się w przestrzeń.
- Piękny koń, prawda? – rzekł lekko rozmarzonym tonem.
Katarzyna podążyła za jego wzrokiem. Na łące pasł się duży, kary ogier, którego wcześniej zupełnie nie zauważyła. Jego ogromny łeb kołysał się miarowo, gdy podchodził w stronę swojego pana. Zarzucił grzywą tak, iż było teraz widać wygiętą w piękny łuk szyję. Stanął. Katarzyna mimo woli obserwowała uważnie światło, majestatycznie spływające po błyszczącej słonecznym blaskiem, sierści.
- Rzeczywiście – mruknęła. Nawet jeśli robiło jej się niedobrze na myśl o zwierzętach w niewoli to musiała przyznać, że nawet jej serce drgnęło na widok tak pięknego stworzenia.
- Tam, za paddock’ami rozciąga się piękny pejzaż. – zaczął, głaszcząc konia po wyciągniętych w jego stronę chrapach - Są kamienne domy, wyglądają jak dworki...
- Jeśli chce mnie pan namówić na wyciągnięcie sztalugi, to niech pan sobie daruje, ja nie maluję – odparła ostro.
- To po co pani sztaluga i płótna?
- To nie pana sprawa
Katarzyna poczuła nagle, że łzy dławią ją w gardle. Nie rozumiała swojej reakcji, ale nie chciała też o tym myśleć. Odwróciła się z zamiarem odejścia. Mężczyzna spoglądał na swoją rozmówczynię zdumiony. Wyglądała na miłą osobę, jednak nikogo nie chciała do siebie dopuścić. Zdawało mu się, że ta kobieta nosi jakąś tajemnicę, która sprawiała, że była taka oschła. Nie musiał wiedzieć, co to jest, pragnął się do niej zbliżyć, pomóc jej.
Ogier obwąchiwał pana w poszukiwaniu cukru. Nagle pchnął go od tyłu w stronę Katarzyny, jakby mówił mu, że jego intencje są słuszne. Paweł wierzył w szósty zmysł zwierząt. Czasem wyczuwały rzeczy, których człowiek nie mógł dostrzec.
- Książkę – usłyszał.
- Słucham?
- Książkę, jakieś czasopismo, albo krzyżówki – Katarzyna mówiła szybko, ciągle stojąc tyłem. – Coś czym da się zająć czas.
W końcu zrozumiał o co chodziło. Dłuższą chwilę uświadamiał sobie, że jest to odpowiedź na jego pierwsze pytanie. Po prostu chciała coś ze sklepu.
- Coś jeszcze? – spytał grzecznie, choć wiedział, że i tak nie spełni jej prośby. Miał własne plany na zagospodarowanie jej czasu.
- Nie.
Zostawił ją samą. Odszedł prawie bezszelestnie. Słyszała tylko, jak poklepał konia na pożegnanie. Zwierzę podeszło w jej stronę. Widziała go kątem oka, jak wyciągał do niej pysk z aksamitnymi chrapami.
Ruszyła przed siebie. Wokół panowała słoneczna, letnia pogoda, ale w jej sercu panowała lodowata, ciemna wichura.
Szła daleko, jednak tak naprawdę nigdzie nie doszła. Zawróciła na środku polnej drogi, podążając w stronę hotelu. Po drodze zatrzymała się przy ogrodzeniu. Stała chwilę, wpatrując się w zalaną słońcem przestrzeń.
Na łące stał ogromny ciemny ogier, będący swoistą, ruchomą dominantą w jasnych barwach natury. Koń przestał jeść, podniósł łeb i utkwił wzrok w kobiecie. Katarzyna miała wrażenie, że patrzy na nią pytająco, jakby chciał wiedzieć, co tu robi, czego chce.
Potrząsnęła głową, by odpędzić niespokojne myśli. Ruszyła powoli w stronę hotelu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że jest jedynym jego gościem. Sezon się chyba jeszcze nie zaczął, a może się już skończył? Nigdy nie mogła tego spamiętać, nie obchodziło ją to.
W hotelu zjadła obiad i pooglądała broszury reklamowe. Paweł wrócił niecałą godzinę po ich rozmowie – widziała podjeżdżający samochód – ale nie przywiózł ze sobą żadnych gazet. Przez całe popołudnie skutecznie jej unikał. Nie chciała za nim biegać, więc została w pokoju, zastanawiając się, czy dałoby się jakoś ponaglić mechanika.
Tuż przed wieczorem do drzwi pokoju zapukał Paweł. Otworzyła mu i wpuściła do środka, pozostawiając uchylone drzwi. Zaprosił ją na spacer, koniecznie musiał pokazać pewien „przepiękny widok”. Sama nie wiedziała, co ją przekonało, czy jego naciski, czy znudzenie, które pożerało bez reszty umysł.
Poprowadził ją dobrze znaną ścieżką, wzdłuż ogrodzeń. Jednak zamiast na drogę skręcili na niewielkie wzniesienie, górujące nad paddock’ami. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca ujrzała kładącą się do snu wioskę, usianą tysiącem rozpalonych iskier, odbijających się w oknach i skaczących po dachach. Trochę na prawo rozciągały się łąki. Na jednej z nich stał i patrzył na zachód słońca wielki czarny ogier.
Katarzyna oglądała rozwijającą się przed nią scenę z zapartym tchem. Choć widziała już setki wschodów i zachodów słońca, ten zdawał jej się być inny. Dziki i tajemniczy, jakby swymi barwami chciał wzbudzić w niej zastałe emocje.
- Kiedy czuję się naprawdę parszywie przychodzę tu i patrzę – zaczął nieśmiało Paweł.
- To niesamowite. Zawsze tak jest?
- Nie, tylko czasem, gdy tak jak dziś zbiera się na burzę, ale horyzont jest nadal czysty.
Katarzyna nie mogła oderwać wzroku od feerii barw.
- Warte byłoby utrwalenia.
- Ja nie maluję – mruknęła jakby obrażona.
- To nie prawda. Malujesz nawet, jeśli o tym nie wiesz. Twoja wyobraźnia robi to za ciebie – szeptał niespokojnym głosem. – Posłuchaj... słyszysz?
Kobieta nasłuchiwała przez chwilę. U podnóża wzniesienia kary koń rżał cicho.
- Żegna się z dniem – powiedział z namaszczeniem – On dziękuje za kolejny dzień.
Pierwsze krople deszczu spadły na ciało Katarzyny niezauważone.
Wpatrywała się w horyzont i czuła, jak oczy zachodzą jej łzami. Łzy zaczęły mieszać się z coraz mocniej padającym deszczem. Paweł mówił coś do niej, ale go nie słyszała, póki ostatni blask nie zniknął za ciemną linią chmur.
- Chodź, bo zmokniemy do suchej nitki! – usłyszała przez przetaczające się nad jej głową grzmoty. Paweł pociągnął ją za rękę. Dała mu się prowadzić, coraz szybciej i szybciej. Biegli środkiem padoku w stronę hotelu. Jakiś mężczyzna zaganiał konie do stajni.
– Dobrze się czujesz?
Spojrzała na Pawła lekko zdziwionym wzrokiem. Stali na werandzie hotelu, znajdującej się z tyłu budynku. Za plecami mężczyzny widziała jak ktoś wprowadza do stajni wielkiego, ciemnego ogiera. Zwierzę położyło po sobie uszy i zarżało cicho, gdy kolejny grzmot przemknął po niebie, ukazując się w postaci cienkiej, świetlnej linii.
- Idź lepiej się wysuszyć – nie wiadomo kiedy Paweł zaczął mówić do niej „ty”, ale teraz jakoś nie miała mu tego za złe. Możliwe, że spowodował to ton, jakim się posługiwał.
Weszła do swojego pokoju i usiadła na łóżku. Wpatrzona w grę świateł na szarym niebie, czuła jak jej ciałem wstrząsają dreszcze. Na przemian wzbierała w niej radość, złość i apatia. Długo tłumione uczucia chciały teraz wszystkie na raz wyjrzeć na świat. Wreszcie poczuła się niesamowicie zmęczona. Wzięła ciepły prysznic i zupełnie spokojna położyła się spać. Nim zasnęła zdawało jej się, że słyszy końskie rżenie.
Słońce wpadające do pokoju, w końcu obudziło kobietę. Chciała otworzyć oczy, ale promienie były zbyt jasne - raziły, pozostawiając czerwone plamy na wszystkim, na co spojrzała.
Prawie po omacku doszła do łazienki. Ubrała się, umyła i zeszła na śniadanie. Z pożywieniem nie było kłopotu. Matka Pawła była już o wszystkim poinformowana. Niestety o jakimkolwiek wyborze mowy być nie mogło. Katarzynie to nie przeszkadzało, nawet nie zastanawiała się nad tym, co ma na talerzu.
Wróciła do pokoju i otworzyła okno. Jej wzrok spoczął na ciemnej plamie wśród zieleni traw. Od tej pory ruchy miała wręcz lunatyczne. Zabrała sztalugę, farby i płótno, do tej pory spokojnie leżące w kącie pokoju. Wyszła z hotelu, podążając w stronę paddock’ów.
Niecałe pięć minut zajęło jej rozstawienie warsztatu. Stanęła przed czystym blejtramem i utkwiła wzrok w koniu. Ogier podniósł łeb i także wpatrywał się w nią, w ten sam sposób co wczoraj.
Katarzyna nachyliła się nad pudełkiem farb. Chciała wybrać najodpowiedniejszą, by w pełni oddać kolor i grę świateł na sierści niesamowitego zwierzęcia. Zdecydowała się na hebanową czerń.
- Tak – mruknęła do siebie – hebanowa będzie najlepsza.
Malowała bez opamiętania. Najpierw kontury, później wypełnienie i refleksy światła. Tak dawno tego nie robiła, tak bardzo za tym tęskniła. Nawet nie musiała patrzeć na modela, choć czuła, że on cały czas jej się przygląda.
„Czego chcesz?” – pytał. „Chcę wiedzieć jak to jest?” – odpowiadała półgłosem.
- Jak to jest co?
- Jak to jest latać? Jak to jest czuć?
- Przecież wiesz... wystarczy spojrzeć w niebo, albo na ziemię, wszystko czuje...
- Powiedz mi...
- Nie, ty już wszystko wiesz.
- Czemu jesteś taki piękny? Czemu właśnie ty działasz na mnie jak magnes? Czemu budzisz te uczucia, które tak bardzo starałam się ukryć?
- Czemu chcesz je ukryć? – ogier potrząsnął niecierpliwie grzywą, hebanowy koń na obrazie zrobił to samo. – To nie ja obudziłem to uczucie w tobie, to pasja tego mężczyzny, to jego zamiłowanie do takich jak ja...
- Skąd ta pasja?
Hebanowy koń zaśmiał się niczym człowiek. Jego śmiech Katarzyna doskonale słyszała w swojej głowie.
- Spójrz na mnie...
Słońce nagle zniknęło za gromadzącymi się błyskawicznie ciemnymi chmurami. Nad głową Katarzyny przetoczył się grzmot. Pociemniało jej w oczach. Hebanowy koń na obrazie zaczął się poruszać gwałtownie. Zarzucił grzywą i wspiął się na tylnych kopytach. Wszystko zaczęło się oddalać, świat pogrążał się w mroku.
Cicha rozmowa powoli wyciągnęła Katarzynę ze snu. Otworzyła oczy tylko tyle, by móc przekonać się, gdzie się znajduje. Czuła się ociężała i zmęczona, zupełnie jakby przeszła bardzo długą drogę.
Na krawędzi łóżka przysiadł Paweł. Uśmiechnął się do niej promiennie.
- Lepiej się czujesz? – spytał, nie wiadomo czemu, szeptem. – Napędziłaś nam niezłego pietra. Chyba złapałaś jakieś świństwo jak wczoraj przemokłaś. Znalazłem cię przy paddock’ach, zemdlałaś. Pamiętasz?
Katarzyna spojrzała w okno. Było zupełnie ciemno. W progu jej pokoju stał niski człowiek z torbą lekarską w ręce.
- Niestety twój obraz zniszczył się w czasie burzy.
Słowa zwabiły wzrok chorej. Paweł wpatrywał się w nią uważnie. Za jego plecami, oparty o ścianę stał blejtram. Namalowany na nim hebanowy koń, pod wpływem ulewnego deszczu stał się tylko niewyraźną, ciemną plamą.
- To nic – rzekła ledwie dosłyszalnie. – Namaluję następny...
Katarzyna mrużyła oczy, zakręcając w pełnym słońcu na główną drogę. Wyjeżdżała z miejscowości, której nazwy nawet nie znała. Na tylnym siedzeniu jej samochodu, leżało kilka zamalowanych płócien. Wracała do domu, nigdzie nie musiała się spieszyć i czułą się przez to szczęśliwa. Zapewne nigdy tu nie wróci, ale hebanowy ogier śnił się jej już kilkakrotnie i była pewna, że będzie tak jeszcze przez długi czas.