Koń - nasz przyjaciel ;) - Konie moim światem (Magdalena Greloch)
 

Strona startowa
Księga gości
Rasy koni
Galeria
Chody koni
Opowiadania o koniach
=> Stary Człowiek i Konie (Anna Piróg Komorowska)
=> Hebanowy koń (Malwina Tylewicz)
=> Syn srebrnego pegaza (Joanna Cieślik)
=> Mój świat bez koni (Agnieszka Adamiec)
=> Moja przygoda z końmi (Katarzyna Bujarska)
=> Konie moim światem (Magdalena Greloch)
=> Moje i twoje strachy (Danuta Kwak)
=> Pogalopuj ze mną (Jolanta Nowakowska)
=> Koń – Mój przyjaciel, mój skarb (Olga Smaga
=> Koń symbolem wolności (Magdalena Madejska)
Wiersze o koniach
Przysłowia o koniach
Dyscypliny
Umaszczenia koni
Części ciała konia

Konie moim światem
Magdalena Greloch




„Konie moim światem” – dłuższy czas zastanawiałam się, co napisać na ten temat. Właściwie nie byłam pewna, czy mogę podpisać się pod tymi słowami. Skąd ta niepewność? Już wyjaśniam... Zaczęłam jeździć 9 grudnia 2003 roku, czyli zaledwie dwa lata temu. Pewnie połowa prac, zgłoszonych do tego konkursu będzie należała do koniarzy, którzy prędzej nauczyli się jeździć, niż chodzić. A ja? Po raz pierwszy wsiadłam na konia w wieku piętnastu lat! Aż wstyd się przyznać, prawda? Pogrążę się jeszcze bardziej, przyznając, że moja przygoda z jeździectwem wcale nie była wynikiem miłości do koni. To fakt, jako mała dziewczyna miałam świra na punkcie kucyków, jednorożców i tego typu stworów, ale nie oszukujmy się, dziewięćdziesiąt procent małych dziewczynek na to cierpi. No, może tylko to mnie ratuje, że jeszcze jako kompletna smarkula siadywałam na kolanach dziadka i słuchałam o jego dwóch ukochanych ogierach, które zabrała wojna, a potem opowiadałam w przedszkolu, że będę miała takiego konia, który nawet księżyc przeskoczy. Smarkula dorastała i powoli zacierały się w jej pamięci ślady opowiadań dziadka.

Po raz pierwszy dosiadłam konia w wieku dziewięciu lat, na klasowej wycieczce do stadniny. Wtedy to nieśmiało zamarzyłam, żeby puścić się galopem przez pola i łąki. Niestety, moich rodziców te marzenia nie zachwyciły. Z nadzieją, że będę kiedykolwiek jeździć pożegnałam się, gdy przeczytałam w gazecie o cenach takiej przyjemności. Prawdę mówiąc nie było to szczególnie bolesne pożegnanie, bo jak już wspominałam, konie nie były obiektem mojego uwielbienia. Wolałam drapieżniki, a konie, jako stworzenia roślinożerne wydawały mi się wybitnie nieciekawe. Mało tego, uważałam je za zupełnie niezdolne do jakiegokolwiek przywiązania do człowieka, ot zwykły środek transportu, tyle, że mało wydajny. Znów na dobrych kilka lat zapomniałam o koniach.

Po raz kolejny zapragnęłam jeździć, gdy pewnego dnia przeczytałam w gazecie reportaż z obozu jeździeckiego i znalazłam na ścianie gimnazjum, do którego uczęszczałam, ogłoszenie o organizacji takowego. Był październik, a w moim ówczesnym mniemaniu obozy takie interesujące mogły być tylko latem. Prawdopodobnie na chęciach by się skończyło, bo do wakacji było grubo ponad pół roku, a mojej rodzicielki nie zachwycała wizja przeznaczenia prawie tysiąca złotych na zaledwie tygodniowy wyjazd starszej córki. Uratowały mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, tata przyjaźnił się z kierownikiem, moim obecnym instruktorem, stadniny położonej 8 km za miastem, tej samej, w której po raz pierwszy, jako dziewięciolatka, dosiadłam konia. Po drugie jeździła już tam moja koleżanka z klasy i pomogła mi zachęcić rodziców. W końcu, pewnego chłodnego, grudniowego dnia, po sześciu latach od pierwszej próby, po raz drugi wsiadłam na konia. Pomyli się ten., kto pomyśli, że piałam ze szczęścia i natychmiast zakochałam się w koniach i jeździectwie. Gdzie tam, nie byłabym sobą, gdyby nie wyszła ze mnie natura kompletnej idiotki. Po jakichś dwudziestu minutach jazdy, kiedy to siedziałam sztywna ze strachu na najspokojniejszym kasztanku, jakiego świat widział, spadłam prościutko w kałużę pod nogami instruktora. Przez ponad pół roku udowadniałam wszystkim wokół, że bywają na tym świecie kompletne jeździeckie antytalenty, doprowadzając tym samym kierownika niemalże do rozpaczy, a sama coraz częściej dochodząc do wniosku, że to nie dla mnie. Uparłam się jednak, że dam radę, że tym razem się nie poddam, że będę jeździć tak, jak mój dziadek na swoich szalonych ogierach. Poza tym w międzyczasie zaczęłam kochać i rozumieć konie, przestałam się ich bać, polubiłam pracę w stajni i przy hipoterapii, a nade wszystko zakochałam się w pracujących tam ludziach. Instruktor stał się dla mnie w tamtym okresie panem i władcą, jeden z masztalerzy świetnym kumplem i tak zostało do dzisiaj. Opuszczenie tych ludzi równało się dla mnie z rozstaniem z rodziną. Trwałam więc w swoim postanowieniu i ten mój ośli upór zaczął przynosić efekty. W końcu zaczęłam wyglądać na koniu, jak amazonka, a nie jak rozklekotany pajac. Chyba właśnie wtedy konie stały się dla mnie całym światem. Nie było takiego bólu, który powstrzymałby mnie od wsiadania na konia, takiej pogody, która zniechęciłaby mnie do jazdy, takiej pory dnia lub nocy, żebym nie była gotowa przebrać się i jechać do stajni. Zdarzało się, że w ferie, zamiast odsypiać, ja od szóstej rano do dziewiątej wieczorem byłam w stadninie. Pamiętam, kiedyś galopowałam na Madrasie, koń w pewnym momencie uskoczył w bok, straciłam równowagę i spadłam. Właściwie była to ewidentnie moja wina, bo wystarczyło się wtedy pochylić do przodu i utrzymałabym równowagę, ale cóż, stało się. Upadłam tak nieszczęśliwie, że złamałam sobie prawą rękę. Kiedy tak leżałam w piachu ujeżdżalni moja pierwszą myślą było, że muszę wsiąść zaraz z powrotem na konia, bo inaczej „złapię strach.” Diagnoza lekarza nie brzmiała optymistycznie: ”złamanie końca dalszego kości ramiennej prawej z przemieszczeniem odłamków”, a potem słowa skierowane do mnie: „Dziecko, miałaś szczęście w nieszczęściu. Centymetr dalej i miałabyś sztywny staw łokciowy.” Nawet nie było szansy na zabieg, kość była w drzazgach. Ortopeda nie ukrywał, że możliwe jest, że poczekają do zrośnięcia, a potem operacyjnie złamią mi kość i wtedy nastawią. Gdy specjalista prowadził poważne rozmowy z moimi rodzicami, ja nie myślałam o zabiegu, o skomplikowanym złamaniu tylko o tym, żeby instruktor się nie dowiedział o mojej głupocie. Potem w domu, kiedy wszyscy poszli do pracy lub szkoły, ja siedziałam i płakałam, bo nie wiedziałam, czy jeszcze kiedykolwiek będę w stanie jeździć konno. Kiedy zdjęli mi gips, ale rękę nosiłam jeszcze na temblaku, uprosiłam ojca, żeby zabrał mnie do stadniny, a potem masztalerza, żeby pozwolił mi wsiąść na Madrasa. Uległ, a ja byłam szczęśliwa. Rehabilitacja trochę trwała, ale dla mnie najważniejsze było, że mogę znowu jeździć.

Jeździectwo mnie zahartowało, konie i instruktor zmusili do pokory, zmienił się też mój sposób postrzegania świata. Ja, która zawsze byłam gotowa odpysknąć, która na wrzask reagowałam wrzaskiem, nienawidziłam dzieci i byłam przeciwna jakiemukolwiek fizycznemu wysiłkowi, spuszczałam głowę i posłusznie wykonywałam pięć karnych okrążeń biegiem dookoła ujeżdżalni lub szłam na kilka godzin do rehabilitantów, żeby pomagać im w hipoterapii. Najdziwniejsze, że nie musiałam tego robić, płaciłam za jazdę i nie było konieczności, żebym odpracowywała. Chociaż... może właśnie dlatego czuję się tak mocno związana ze stadniną – sama pozwoliłam sobie nałożyć te więzy, sama je zacieśniałam, z własnej woli podporządkowałam się instruktorowi. Dawniej narzekałam na letnie upały, leżąc w domu i jedząc lody, a tegoroczne wakacje spędziłam w stadninie, dzień po dniu czyszcząc konie, zamiatając stajnię, prowadząc jazdy początkującym, pracując z niepełnosprawnymi dzieciakami, wywożąc gnój, pomagając przy żniwach…Czego ja nie robiłam. I nawet do głowy mi nie przyszło, żeby jęknąć. Nie lubiłam jesieni, teraz szaleję na myśl o Hubertusie, wypadach do lasu, wyścigach z wiatrem. Nie potrafię już wyobrazić sobie życia bez koni, jeździectwa i towarzystwa takich samych zapaleńców, jak ja. Całą przyszłość podporządkowałam mojej pasji – na fakultet wzięłam biologię i chemię, bo w przyszłości zamierzam studiować medycynę weterynaryjną. I proszę, ja, która kiedyś z chemii ledwie wyciągnęła na tróję, nagle stałam się ulubienicą nauczycielki i prymuską na fakultecie. Z biologią sytuacja wygląda identycznie. Przyjaciółka patrzy na mnie, jak na wariatkę i nieraz komentuje „Matko, te konie to nieuleczalna choroba. Mam nadzieję, że nie jest zaraźliwa.”

Ostatnio przez dwa miesiące nie widziałam koni. Lekcje kończyłam już po zamknięciu stadniny, a weekendy jej pracownicy mają wolne. Wcześniej nie mogłam wytrzymać jednego dnia bez stajni, koni, instruktora; teraz musiałam. Zresztą, przyznam się bez bicia, że nie cierpiałam z tego powodu, bo zajęta byłam kolejnymi sprawdzianami, wypadami na zakupy z przyjaciółką i sympatią dla pewnego chłopaka, który – niestety – uczucia mojego nie odwzajemniał. Dni jakoś mi płynęły, jedne lepiej, drugie gorzej; bywało i tak, że nie byłam w stanie zwlec się rano z łóżka – tak byłam zmęczona i zniechęcona szkolną rzeczywistością. Starałam się nie myśleć o stadninie, bo im więcej dni mijało, tym bardziej bałam się powrotu. Do tej pory byłam jej częścią, na równi z masztalerzami, instruktor lubił mnie i szanował, wśród dzieciaków do rehabilitacji miałam swoich ulubieńców, z którymi ćwiczyłam, a nie tylko pilnowałam konia. Nie miałam pojęcia, jak mnie przyjmą po tak długiej nieobecności. Tęsknota okazała się silniejsza, niż strach. W rezultacie postanowiłam wykorzystać wolny dzień w szkole i już o wpół do siódmej byłam w stadninie. Masztalerze przyjęli mnie, jakby tych dwóch miesięcy nigdy nie było, potem musiałam już tylko wysłuchać połajanek kierownika i wreszcie, po raz pierwszy od dwóch miesięcy poczułam, że nareszcie jestem „u siebie”... Może to wyda się śmieszne, ale kiedy przecinaliśmy łąki w pełnym galopie było mi wszystko jedno, kim interesuje się obiekt moich westchnień. Czułam się pewna i silna. Wdychałam zapach końskiej sierści, widziałam, jak ciężko opadają boki wierzchowców po długim galopie, słyszałam rytm kopyt i świst wiatru. Rozpierała mnie radość! Nieważne, jak dużo nauki mnie czeka i ile razy ludzie mnie zranią. Dam radę, bo mam swoje miejsce na ziemi, miejsce, gdzie mogę wrócić, żeby nabrać sił.

Chyba pozbyłam się tej niepewności, którą miałam rozpoczynając pisanie tej pracy. Konie są moim światem! Chyba już nie potrafię bez nich żyć. Mój szkicownik wypełniają konie, na biurku stoją zdjęcia ukochanych wierzchowców, „Koń polski” zajmuje całą półkę. Marzę, żeby w przyszłości pracować z tymi zwierzętami, żeby rozwijać swoje umiejętności jeździeckie, żeby żyć i umrzeć w siodle. I jeszcze… Takie jedno być może głupie marzenie. Chciałabym, żeby po mojej śmierci moi przyjaciele, dzieci, wnuki, bliscy mi ludzie zapamiętali mnie jako amazonkę, żeby konie były i dla nich czymś więcej, niż tylko przestarzałym środkiem transportu lub zwierzęciem rzeźnym. I żeby rozumieli, czym były dla mnie...



Dzisiaj stronę odwiedziło już 10 odwiedzający (15 wejścia) tutaj!
 
Kochajmy konie ! Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja