Mój świat bez koni
Agnieszka Adamiec
Od czasów dzieciństwa, nawet tak wczesnego, że nic nie pamiętam wpatrywałam się w konie. Moja mama wspomina jak biegała ze mną siedzącą w wózku ulicami miasta za furmanką z węglem.
Do szkółki jeździeckiej przyjmowano dopiero po ukończeniu dwunastego roku życia. Do tego czasu moi rodzice stawali na głowie, bym zmieniła zainteresowania na coś bardziej bezpiecznego. Byłam więc małą aktorką, malarką, tancerką, dżudoczką i koszykarką.
Doczekałam się.
Szybko złapałam równowagę na końskim grzbiecie i nauczyłam się porozumiewać z tym pięknym zwierzęciem. Trochę strachu, bólu mięśni, trocin w zębach, znacznie więcej uśmiechów i pochwał. Ktoś właściwy mnie zauważył.
W sekcji sportowej było nas sześcioro w tym tylko jeden ‘on’ /ta proporcja, jak zauważyłam nie zmieniła się do dziś/. ‘On’- oczko w głowie trenera, jednak wszystkie przywileje uzyskiwał jedynie dzięki swojej płci. To my, dziewczyny, swoją pomysłowością i wrażliwością zabiegałyśmy o zrozumienie istoty jazdy konnej, no a jeśli chodzi o grację na końskim grzbiecie, nie dorównywał nam nikt. Zawsze sobie pomagałyśmy i dzieliłyśmy się szczególnie cennymi ‘odkryciami’ kunsztu jeździeckiego. I tak wyszkoliłyśmy nie tylko kilka dobrych koni ale także kolegę, doskonale przeciętnego zawodnika.
Tworzyliśmy zgrany zespół. Nie dzieliły nas markowe bryczesy, kolory czapraków pod siodłem, czy najmodniejsze patenty w pysku konia. Dzieliliśmy się starym, połatanym sprzętem klubowym, o który nauczono nas dbać jak o własny. Skórzane ochraniacze z trzema paskami mocującymi /szczęściem było gdy chociaż dwa były sprawne/ po każdym treningu wymagały renowacji. Wilgoć powodowała kolejno wysuszanie, usztywnianie i pękanie skóry a piasek, który wbijał się w szczeliny metalowych sprzączek początkowo je unieruchamiał a przy próbie użycia zapięcia często wysypywał się na dłoń wraz z elementami srebrnej układanki. Zbawiennym okazywał się tu ciepły olej rzepakowy, tego na szczęście było pod dostatkiem. Dzięki tym pozornym ograniczeniom, które wtedy odbieraliśmy jako dobrodziejstwo, nie mogliśmy ukryć zdobywanego ciężką pracą i wyrzeczeniem kunsztu jeździeckiego pomiędzy kolorowe, końskie gadżety, które dzisiaj, jak zauważyłam stanowią priorytet oceny wartości pary jeździec - koń. Chcąc nie chcąc, wszyscy byliśmy tacy sami, jedyną odrębnością każdego z nas było to co mogliśmy zaprezentować wspólnie ze swoim koniem. Walczyliśmy o tę odmienność w czystej, sportowo-koleżeńskiej walce.
Nigdy nie miałam „normalnych” koni. Dostawałam je z przypadku choć zawsze w ten sam sposób – „ Co za uparte beztalencie, nic z niego nie będzie ale... dajcie go jeszcze Ance."
Po jednym z takich nerwowych treningów dostałam Rudego. Nie bez kozery tak się zwał - charakter całkowicie zbieżny z ludzkimi przesądami na temat negatywnych cech rudowłosych osób. Gdy Rudy się przestraszył, robił się złośliwy. Potem cwaniak zaczął bać się specjalnie, by częściej być złośliwym i równocześnie usprawiedliwionym. Bardzo mnie to śmieszyło, co okazało się kluczem do kolegialnego porozumienia a nawet przyjaźni, nie przyszła ona jednak łatwo.
Postanowiłam pozwolić Rudemu bać się ile zechce, to była walka na charaktery. Wymagałam więcej od siebie niż od konia. Czas spędzony na grzbiecie tego uparciucha przeznaczałam na odnajdywanie w sobie niewyczerpanych pokładów cierpliwości. Pracę nad kontrolą własnych emocji, wyrażałam wzbranianiem się przed typowo ludzkimi reakcjami odwetowymi na niespodziewane wybryki mojego pupilka co było szczególnie trudne przy ćwiczeniach wymagających skupienia i uwagi. Rudy brnął w wizje schizofrenicznych obrazów, które dostrzegał tylko on sam, bądź też udawał, że je widzi. Usztywniał się, uskakiwał, po czym.. nie działo się nic. Już nawet inne konie zaczęły ignorować te popisy, nie gubiły rytmu pracy, wszystkim się to znudziło i w końcu Rudemu też. Wtedy był mój. Niesamowita, końska pamięć pozostawiła jednak w jego umyśle osobniczy ‘szmerek w głowie’, który przejawiał się obłędem na widok niebieskich drągów w przeszkodzie. Im więcej drągów tym gorsze objawy. Pamiętam jak dziś, najważniejsze zawody w sezonie, nasz hipodrom / pielęgnowany specjalnie na tą uroczystość /, parkur klasy ‘P’, czwarta przeszkoda – niebieski triplebar. Poprosiłam koleżankę, fotoreporterkę miejscowej gazety by stanęła z aparatem przy przeszkodzie nr 4, tak na wszelki wypadek. Tamto wspomnienie pieczętują trzy profesjonalne fotografie akcji. Na pierwszej, Rudy w samym środku niebieskich drągów i ja, przewieszona z lewej strony siodła, usiłująca wdrapać się ponownie na jego centralne miejsce. Krok drugi – pokonuję przeszkodę samodzielnie, pozostawiając konia przed nią - cudownie wyglądam w powietrzu. No i finał, pokonujemy przeszkodę oboje! Rudy nad drągami w postawie konika na biegunach a ja na nim, wodze trzymam w jednej ręce, druga ręka uniesiona wysoko w tyle kończy zbawienny ‘ruch’ bata.. „ szmerek za szmerek Rudy, każdego z nas czasem ponosi”
Horacy to był wyjątkowy koń jak każdy inny. Posiadał ową psią cechę charakteru, nadającą temu małemu, ruchliwemu zwierzęciu miano ‘najwierniejszego przyjaciela człowieka’. Horacy był spragniony kontaktu z ludźmi w sposób tak widowiskowy, że gdyby znalazł się w cyrku z pewnością przemówiłby ze szczęścia do widzów ludzkim głosem, dopowiadając im przy okazji, jakimż to nieporozumieniem były próby zachęcania go do sportowej kariery skoczka przez przeszkody.
Uwielbiałam go. Kiedyś napisał do mnie list. Siedziałam wtedy z koleżanką na ławce w oczekiwaniu na prysznic. Ktoś przed nami celebrował końską kąpiel i z tego też powodu nasza sielanka znacznie się wydłużała. Mnie to nie przeszkadzało, byłam zmęczona treningiem a otaczająca mnie zieleń sprzyjała wypoczynkowi. Horacy, który oczekiwał toalety, dyndał na końcówce trzymanego przeze mnie uwiązu i bardzo widocznie szukał sobie zajęcia. Gdy dostrzegł leżącą na betonie płachtę rozjechanego kartonu, przyciągnął ją sobie sprawnie pod przednie nogi. Również w zasięgu jego węszącego nosa znajdowała się na wpół wyschnięta, błotna kałuża. Obie z koleżanką, spoglądając na siebie porozumiewawczo, w napięciu oczekiwałyśmy kolejnych wydarzeń. Horacy namoczył górną chrapę w kałuży, po czym kręcąc nią sprawnie wymieszał wodę z błotem tworząc ciemnobrązową maź. Kątem oka popatrzył na mnie w bezruchu i.. zaczął pisać list! Raz po raz zamaczał nochal w „farbie”, znów zerkał na mnie i powtarzał te same, sprawne ruchy w dole tym razem na kartonie. Po zakończeniu pisania, uniósł list w zębach i rzucając głową w dół i w górę wysuszył go.
Myślę, że moja koleżanka, której nie widziałam od kilkunastu lat, pamięta to wydarzenie równie żywo jak ja, uśmiałyśmy się wtedy do rozpuku. I zrozumiem, jeżeli opisane wyżej dzieło Horacego, nie zrobiło na którymś z czytelników większego wrażenia ale dla mnie to był list miłosny.
Upływający w klubie obfitował w różnorodność wydarzeń. Skakałam przez przeszkody, wyjeżdżałam na zawody, ujeżdżałam młode konie i tłukłam się w sianie. Przeniosłam do stajni całą moją duszę i podczas, gdy moje szkolne koleżanki uganiały się za chłopakami ja tłumaczyłam ze słownikiem w dłoni zachodnie czasopisma jeździeckie. Literatura w kraju była uboga. Obecnie tej treściwej też nie jest za wiele ale wówczas praktycznie nie istniała w ogóle. Mój trener jasno określał wymagania ale nie objaśniał w jaki sposób je osiągnąć. Wszystkiego trzeba było się domyślać, metodą prób i błędów zdobywać doświadczenie i wypracowywać własne metody postępu. Pamiętam jak starszy kolega, postać prawie niema, który działał na nas jak Buka na mieszkańców Doliny Muminków szepnął mi kiedyś do ucha –„Widzę, że myślisz. Pożyczę Ci książkę, na trzy dni ale nikomu nie zdradź, że ją posiadam”.
Oprawa z jasnej tkaniny nie wyglądała już świeżo, grzbiet poważnie uszkodzony a przykładając dłonie do tylnej i przedniej okładki można było książkę tak skręcić, że karki wewnątrz rozkładały się jak w serwetniku. Anthony Paalman „Jeździectwo – skoki przez przeszkody”. Wgłębiałam się w lekturę dzień i noc. Wszystko takie przemyślane, poukładane, mądre. Poczułam dumę czytając o metodach treningu, do których doszłam dzięki własnej wnikliwości. Oddając książkę byłam pewna, że u progu dorosłości znajduję się na odpowiedniej drodze życia, zdając sobie jednocześnie sprawę jak wiele pracy przede mną.
Nie był to jednak taki słodki okres młodzieńczości. Moi rodzice nigdy tak do końca nie zaakceptowali koni, często byli przeciwni moim samodzielnym decyzjom. Każdy dłuższy trening, wyjazd na zawody i wynikający z tego nocleg poza domem powodował we mnie poczucie winy. W sumie mogłam robić co chciałam... 'ale..'. Dzisiaj to rozumiem, rodzice martwili się o mnie bo kochali mnie tak, jak ja teraz kocham swoje dzieci. Przed maturą przestałam regularnie trenować a to dlatego, żeby ten egzamin jak najlepiej zdać. Siedziałam wiec w pokoju i rysowałam konie. Do dzisiaj żałuję tych pamiątek mojej duszy, wszystkie rozdałam.
To był również czas, kiedy klub jeździecki zaczął mieć problemy finansowe, posprzedawano konie i nawet odłączono prąd. Przychodziłam na trening a tu, w miejscu gdzie miał stać koń, pusty boks a na nim tabliczka z imieniem mojego byłego przyjaciela. Zabierałam tabliczkę pod kurtkę i płakałam. Wyjechałam na studia i choć była to Akademia Wychowania Fizycznego nie odnalazłam tam interesującej mnie specjalizacji. Potem pierwsza praca, mąż, dzieci, wszystko w przykładnej kolejności. Nie miałam nawet czasu zatęsknić.
Jakiś czas temu, w mojej bardziej lub mniej radosnej codzienności, wśród nadmiaru obowiązków zaczęły pojawiać się swobodne chwile. Rozmyślając w nich przywoływałam wspomnienia. Pewne sobotnie przedpołudnie spędziłam na strychu szperając bez wyraźnego celu w zakurzonych tekturowych kartonach. Z pyłem na rzęsach i pajęczyną we włosach odnalazłam znajomy notes, błyszczał na dnie pudła srebrną nitką wplecioną w tkaninową okładkę.. mój pamiętnik. Wytarłam ręce w spodnie, otworzyłam go i... znalazłam się tam.